Ero-disco. Recenzja filmu "365 dni"
Film 365 dni - zwiastun:
Gustujący w muzycznych parodiach T-Raperzy Znad Wisły śpiewali niegdyś "Ero ero disco, już miłość jest tak blisko". Posklejany z erotycznych teledysków film Barbary Białowąs przypomina ekskluzywną dyskotekę, w której roznegliżowana para kochanków gimnastykuje się w miłosnych uniesieniach przy dźwiękach wpadających w ucho popowych kawałków. I na tych skromnych zabiegach kończy się patent na "polskiego Greya". Przyprawione pikanterią i podlane kiczem "365 dni" mają wyjątkowo mdły smak i stają w gardle już po kilku kęsach.
Czy we współczesnym kinie śmiałe sceny erotyczne i mnogość nagich kadrów można jeszcze klasyfikować w kategoriach kontrowersji? Nie bardzo. Szczególnie po tym, jak niejaki pan Grey milionom widzów na całym świecie udostępnił atrakcje czerwonego pokoju, a panna Steele pokornie dała się zakneblować i zakuć w erotyczne łańcuchy. Adaptowana na wielki ekran proza Blanki Lipińskiej kontrowersji więc wywołać nie może, a nawet nie ma prawa. Szumnie zapowiadane "365 dni" oferują bowiem zaledwie chaotyczny zlepek estetycznie skadrowanych scen seksu. Bez polotu, pomysłu i, co gorsze, bez fabuły.
Zobacz także: wywiad z Blanką Lipińską
Sprawdź gdzie grają film 365 dni
Nieokrzesany i niewyżyty seksualnie włoski mafioso uprowadza krnąbrną polską dziewczynę, a następnie w geście łaski i życzliwości daje jej 365 dni na zakochanie się. Lakoniczny opis w pełni odzwierciedla ubogą fabułę, jaką raczą nas twórcy filmu. W tle jeszcze migną tu i ówdzie koszmarnie wplecione i pourywane wątki gangsterskie czy dramatycznie słabe próby pozałóżkowego podbudowania relacji Laury i Massima. Po kilku intrygujących początkowo minutach schemat "365 dni" sprowadza się do trzech "s": seks, shopping, Sycylia. Kochankowie poddają się frywolnym igraszkom, chodzą na zakupy bądź zwiedzają malowniczą wyspę. On z nagim torsem, ona w czerwonej sukience. Więcej akcji i emocji jest jednak w kawałku Fisza nawiązującym właśnie do tego elementu damskiej garderoby.
Esencją literackiego pierwowzoru jest swobodne fantazjowanie na temat seksu i damsko-męskich relacji. Nic w tym ani niestosownego, ani karygodnego. Problem w tym, że to, co z powodzeniem funkcjonuje w książce (i w znacznej mierze bazuje na wyobraźni czytelnika), wymaga staranności i odpowiedniego dawkowania na taśmie filmowej. Dzieło Barbary Białowąs natomiast to maraton seksualnych podrygów, które owszem wprowadzają koloryt i pikanterię, ale w pewnym momencie przygniatają wręcz widza dosłownością. Można odnieść wrażenie, że oglądamy zbitkę teledysków z roznegliżowaną parą kochanków, którzy zmieniają pozycje i utwory na playliście. Fascynację ich namiętną relacją szybko wypiera uczucie monotonii i znudzenia.
Każda próba poszatkowania fabuły dialogami czy bardziej statycznymi ujęciami zupełnie nie spełnia swojej funkcji. Rozmowy, gesty, nawet sposób chodzenia - wszystko przesiąknięte jest podtekstem seksualnym, co wywołuje w pewnym momencie odwrotny efekt. Zamiast wciągać widza w intymną grę, bawi go do łez. Pojawia się zupełnie niezamierzony przez twórców humor, którego notabene brakuje w filmie aż nadto. Gdyby nie świetnie zagrana przez Magdalenę Lamparską postać Olgi, można byłoby utonąć w morzu patetycznych wyznań i spazmatycznych jęków. Seksowna bielizna czasami lepiej pobudza zmysły niż nagość. Szkoda, że Białowąs do spółki z Lipińską nie zastosowały tej reguły w swoim filmie.
Wśród nikłych plusów produkcji warto także odnotować Annę-Marię Sieklucką. Jej Laura to pogubiona, nieśmiała ofiara porywacza, a zarazem bezpruderyjna piękność czerpiąca satysfakcję z permanentnego uwodzenia. Debiutująca na wielkim ekranie Sieklucka z powodzeniem powinna odnaleźć się w bardziej ambitnych projektach. Z postaci Laury wykrzesała, co mogła. Michele Morrone, czyli ekranowy Massimo, prezentuje się imponująco i zapewne każdej z dam na kinowej sali mogłyby się ugiąć nogi w towarzystwie takiego panicza. To jednak model, nie aktor, i nie ma sensu jego gry rozkładać na czynniki pierwsze. Swoją instrumentalną rolę raczej spełnił.
OCENA: 3/10